Autor: Agata Tuszyńska
Tytuł: Tyrmandowie. romans amerykański
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 272
Oprawa: twarda
To
było tak dawno…
Dobrze,
że było.
Bez
Niego, bez naszej wspólnej historii, byłabym dziś innym człowiekiem.*
Nazwisko
Leopolda Tyrmanda obiło mi się o uszy dosyć późno, bo dopiero na studiach.
Niestety oprócz krótkiej wzmianki na jednym z wykładów, nikt nie poświęcił
więcej czasu tej niezwykłej osobie. Może to i dobrze, gdyż zupełnie nieskażona
czyjąś subiektywną opinią z wielkim zainteresowaniem sięgnęłam po książkę Agaty
Tuszyńskiej Tyrmandowie. Romans
amerykański. Pomyślałam, że dowiem się sama, wyczytam z listów do żony Mary
Ellen, jakim był człowiekiem, a potem dopiero sięgnę po jego utwory. Nie do
końca dotrzymałam słowa, ale po kolei. Kiedy nadeszła paczka z książką, rwałam
papier jak szalona, taka byłam jej ciekawa. Potem godzinę siedziałam jak
zahipnotyzowana i dotykałam jej, wąchałam, kartkowałam, odczytywałam losowo
wybrane fragmenty. Postanowiłam, że
codziennie wieczorem będę się delektować lekturą kawałek po kawałeczku, tak,
żeby nie umknął mi żaden ważny szczegół. W rezultacie przeczytałam już książkę
dwa razy, w między czasie podczytując Opowiadania
wszystkie Tyrmanda i wsłuchując się w audycje radiowe poświecone temu
pisarzowi, eseiście, publicyście.
Tak właśnie
lubię najbardziej. Dowiadywać się, czerpać z różnych źródeł, myśleć, zapisywać
i podziwiać.
Książka
urzekła mnie już na początku pięknym wydaniem.
Solidna oprawa, kolekcja fotografii, oryginalne listy w języku
angielskim i te piękne grube, szorstkie strony, które aż miło przewracać.
W 2010 roku
Mary Ellen odnalazła w dziewiętnastowiecznej japońskiej komodzie pakiet listów
z pierwszego okresu znajomości z Leopoldem. Poinformowała o tym Agatę Tuszyńską
i tak się wszystko zaczęło…
Znajomość
Tyrmanda z Mary zapoczątkował list, który młoda dwudziestotrzyletnia wówczas
doktorantka iberystyki wysłała do redakcji „New Yorkera”, z prośba o
przekazanie autorowi. Tyrmand od kilku lat pisał do tego prestiżowego magazynu,
a Mary Ellen czytając jego artykuły, zgadzała się we wszystkim i czuła jakby
znała tego człowieka od dawna. Kiedy poczuła nieodpartą chęć poznania go,
napisała po prostu list, na który Tyrmand oczywiście odpowiedział, zgadzając
się również na spotkanie. To tam właśnie, w jakimś przypadkowym barze zaczęli
ze sobą rozmowę, która trwała bez ustanku, aż do nagłej śmierci pisarza. Kiedy Tyrmand wyjeżdżał i nie mogli rozmawiać
w cztery oczy, pisali do siebie listy. Odczuwali ciągłą potrzebę kontaktu,
konwersacji, potyczki słownej. Doskonale widać to w listach zamieszonych w
książce. Między kochankami a potem w małżeństwie trwał nieustanny dialog.
Jak to się
stało, że Mary udało się usidlić mężczyznę tak indywidualnego i lubiącego
kobiety?
Sama
zainteresowana twierdzi, że szybko wskoczyła mu do łóżka, a potem pracowała
usilnie na to, aby ją pokochał. To ona przejęła inicjatywę, walczyła,
zabiegała, prosiła. Po tym jak Tyrmand wyjechał do McDowell, aby pracować nad
kolejnymi tekstami, to Mary napisała do niego pierwszy list. Jej listy go
zachwycały, ale też chyba niepokoiły trochę.
Uwiodłam
go, chyba bardziej listami niż w jakikolwiek inny sposób…
I to jest fakt
niezaprzeczalny, bo listy Mary Ellen, to wypowiedzi bardzo inteligentnej,
mądrej kobiety, która miała wiele do powiedzenia, ale też wiedziała dokładnie,
kiedy nie powiedzieć nic. Krok po kroku, list za listem przyciągała do siebie broniącego
się już bardzo nieudolnie Tyrmanda, aż w końcu w pełni zaakceptowana przez jego
matkę, dopięła swego. Szóstego sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
pierwszego roku wzięli ślub w nowojorskim ratuszu na Manhattanie. Nawet wtedy nie
przestali pisać do siebie listów. Mieli ku temu wiele okazji, bo Leopold
wyjeżdżał bardzo często. W listach tych ciągle „walczyli” ze sobą na słowa.
Odniosłam wrażenie, że to taka gra, którą oboje uwielbiali. Przekomarzanki, podszczypywanki,
zaczepki, flirt. Nie ma tam ciągłych wyznań ociekających erotyzmem, buchających
emocjami. Jest jednak miłość i niezwykłe porozumienie dusz. Są intelektualne
potyczki i szczera radość z „przebywania” w swoim towarzystwie.
Misskeit,
moja Misskeit, (Brzydactwo, paskudztwo, tak zwracał się pieszczotliwie do żony)
To jest list miłosny, emocjonalny
przekaz ubrany w słowa. Dotyczy uczuć i jest nimi spowodowany. Poświęcony jest
czystości i pożywieniu. Zawiadamiam, że twój dom jest posprzątany i pełen
jedzenia w odpowiednich miejscach. Rozglądając się uważnie, znajdziesz prezenty
miłości; wszystkie mają wartość odżywczą, chociaż niektóre zostały również
wybrane ze względu na wyrafinowany smak (…)
(…)
Mam nadzieję, że będziesz za mną tęskniła i że moja nieobecność nie będzie Ci
się podobała.
Pocałunki,
Don
Lolo, mąż**
Życie z Tyrmandem
na pewno nie należało do najłatwiejszych. To pierwsze moje spostrzeżenie po
przeczytaniu książki. Jego konserwatywne poglądy przebijały także w życiu codziennym.
Otóż na przykład Leopold uważał, że żona powinna być wierna mężowi, ale mąż
żonie już niekoniecznie. Nie tolerował mocnego makijażu, który bez ceregieli
starł Mary chusteczką na ich pierwszym spotkaniu. W zasadzie można powiedzieć,
że wymyślił pewien kodeks praw i obowiązków żony, do którego Ellen musiała się
dostosować. Brzmi strasznie? Może i tak,
ale odniosłam wrażenie, że jej to odpowiadało. Zresztą matka Mary miała równie
apodyktyczny charakter i może jej córka potrzebowała właśnie takiego partnera.
Podziwiała go na każdym kroku, o czym sama wspomina w komentarzach do zdjęć.
Nie zapominajmy, że była również ambitną intelektualistką, doktorantką
iberystyki. Chciała dorównać mężowi, być jego partnerką. Kochała go bardzo.
Widać to ze sposobu, w jaki o nim mówi. Myślę, że Tyrmand darzył Mary równie
silnym uczuciem. Była przecież jego ostatnią partnerką i tą jedyną, która stała
się ważniejsza od pracy, pisania, tworzenia. Czy z ust pisarza może paść jakiś
większy komplement?
Tyrmandowie.
Romans amerykański, to książka niezwykła. Z jednej strony
daje niepowtarzalną szansę przyjrzeć się z bliska związkowi, małżeństwu,
rodzinie, tego znakomitego pisarza i publicysty. Z drugiej zaś strony poznajemy
inne oblicze Lolka, takiego, jakim widziała go Mary Ellen. W jej oczach
Tyrmand to wspaniały człowiek, który zaimponował jej najpierw słowem, a potem
swoją osobowością. Był wyrafinowanym Europejczykiem, starszym panem, którego
uwielbiała od pierwszego spotkania. Cóż
z tego, że był egocentrycznym potworem, obrażalskim, pewnym siebie dżentelmenem?
Cóż z tego, kiedy ona była z nim po prostu szczęśliwa?
To ona jest
przewodnikiem w tej książce. Oprowadza nas po amerykańskim życiu Tyrmanda z
jego wzlotami i upadkami (musiał się boleśnie przekonać jak krucha i kapryśna
potrafi być amerykańska sława, która żąda
ciągle nowych dowodów wdzięczności*). Z obszernych komentarzy Mary powstaje
nowy, pełniejszy obraz Tyrmanda. Wielbiciela życia, jedzenia, duszy
towarzystwa, kochającego ojca. Według jej słów, pisarz posiadał niezwykłą
charyzmę, potrafił gromadzić wokół siebie tłumy ludzi, których potem nie
dopuszczał do głosu. Leopold bardzo dobrze czuł się w Ameryce, co zresztą wcale
nie dziwi. Gdzie bowiem indziej mógł znaleźć dom ten ceniący wolność wielbiciel
jazzu, Elli Fitzgerald i filmu?
Teraz przyszła
kolej na jego żonę. Teraz ona wreszcie ma czas i chce poznać ojczyznę swego
męża. Jakiś czas temu zrobiła pierwszy
krok i przyleciała do Polski na promocję tejże książki. Planuje też wreszcie
nauczyć się języka polskiego, aby móc zapoznać się z twórczością Tyrmanda,
która nie została przetłumaczona. Chce mówić o nim, bo uważa, że należy to
robić.
Chcę
prawdy o Lolku. Trzeba o nim mówić, pokazać go jako człowieka, pełnego,
prawdziwego, z jego wadami i błędami, wszystkim, co sprawiało, że było, kim
był. Mówić z życzliwością o tym egocentrycznym potworze***.
Czytając
zapowiedzi tej książki wiedziałam, że będzie to coś wielkiego. Oto wspaniała
pisarka, biografka, Agata Tuszyńska, wzięła tym razem pod lupę oryginalną
postać Tyrmanda. Przeprowadziła szereg rozmów z wdową po nim i korzystając z
bogatej korespondencji, stworzyła niesamowicie ciekawy obraz samego pisarza, a
także jego związku z Mary Ellen.
Czyta się
pięknie, podążając za słowami, oglądając zdjęcia i oryginalne listy. To
doskonała lektura zarówno dla tych, których przygoda z Tyrmandem dopiero się
rozpoczyna, jak i tych, którzy zasmakowali już wcześniej w jego twórczości.
We mnie
opowieść Mary Ellen wzbudziła apetyt na więcej. Zamierzam go jak najszybciej
zaspokoić.
Polecam
gorąco!
*Agata
Tuszyńska, Tyrmandowie. Romans
amerykański, s. 13,
**tamże, s.
159,
***tamże, s.
238.
Za możliwość przeczytania i
zrecenzowania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu MG