Od dwóch dni przebywam u rodziców i mam straszne problemy z blogiem. Wszystko się pomieszało, ale mam nadzieję, że jak jutro wrócimy do domu to dam radę nad tym zapanować.
Będąc u rodziców zawsze odwiedzam moją ukochaną bibliotekę i zaprzyjaźnioną panią bibliotekarkę. Oczywiście kończy się to stosem nowych książek do przeczytania. I tym razem przytaszczyłam osiem pachnących czytadełek, których fotkę wrzucę wieczorkiem jak mój syn padnie po szaleństwach z dziadkami. Tylko kiedy ja to wszystko przeczytam. EEEEE i tak sama dobrze wiem, że na czytanie zawsze znajdę chwilę, choćby nie wiem co. Ach! zapomniałabym o najważniejszym. Wczoraj zapisałam Tymolka do biblioteki. Nie powiem, duma mnie rozpiera:):) Mamy już wypożyczonych pięć książeczek, o których też wspomnę jak wrócimy do domku.
Home
Archive for
lutego 2012
Postanowiłam w końcu zabrać się za książki, które jakiś czas temu dostałam od znajomej bibliotekarki lub zakupiłam wraz z Bluszczem. Jakąś część z nich zakupiłam jeszcze w trakcie studiów, ale nie miałam czasu ich przeczytać. Jest tego bardzo dużo więc trochę tych stosów będzie.
- Michel Faber - BLIŹNIĘTA FAHRENHEIT (dodatek do Bluszcza)
- Izabela Szolc - NAGA (również dodatek do Bluszcza, przeczytałam już raz ten zbiór opowiadań, ale jakoś nic nie zostało mi w głowie)
- Zygmunt Kałużyński - DO CZYTANIA POD PRYSZNICEM (jak wyżej)
- Krzysztof Jaworski - POD PRĄD (dar od znajomej bibliotekarki)
- Frank McCourt - NAUCZYCIEL (poleciła mi tę książkę jeszcze na studiach jedna z profesorek, już raz do niej podchodziłam, ale musiałam odłożyć ze względu na magisterkę)
- Izabela Sowa - ZIELONE JABŁUSZKO (dodatek do jakiegoś czasopisma)
- Reportaże roku, Anna z gabinetu bajek (reportaże Gazety wyborczej, dar od bibliotekarki)
- Tomasz Raczek - KARUZELA Z MADONNAMI (jak wyżej)
- Patrick Suskind - PACHNIDŁO (to już drugie podejście do tej książki, mam nadzieję, że tym razem się uda)
- Agatha Christie -MĘŻCZYZNA W BRĄZOWYM GARNITURZE (dar od znajomej bibliotekarki)
- L. M. Montgomery - BŁĘKITNY ZAMEK (to również dar od kochanej pani Ani)
- Marek Harny - PISMAK (jak wyżej)
- Trzech kumpli. Przypis do historii PRL - na podstawie materiałów zgromadzonych przez Ewę Stankiewicz i Annę Ferens ( gratis przy zakupie innej książki)
Zabierałam się do tej książki bardzo długo, ciągle
przenosząc ją na koniec stosiku. Zraził mnie chyba opis z tyłu okładki, który
według mnie proponuje romans i właściwie nic więcej (To tylko moje osobiste
odczucie). Nie bardzo też gustuję w tego typu literaturze, choć czarownice
uwielbiam (to temat mojej magisterki) więc w końcu zawzięłam się i
przeczytałam, a raczej pożarłam tę powieść. Co tu dużo mówić, a raczej pisać.
Jestem zachwycona. Ale od początku.
Nadmienię, że to pierwsza powieść Melissy De La Cruz, po którą sięgnęłam.
Słyszałam oczywiście wcześniej o serii „Błękitnokrwistych”, ale jakoś nie
miałam okazji, a może i chęci żeby do niej zajrzeć. W „Zapachu spalonych
kwiatów” po pierwsze uwiódł mnie już sam
tytuł, który jest na pewno o wiele ciekawszy i zachęcający do lektury niż
oryginalny (The Witches of East End). Po
drugie: okładka jest po prostu świetna, ale doceniłam ją dopiero w trakcie
czytanie. Idealnie oddaje klimat powieści. Jest to historia pisana przez trzy kobiety z rodu Beauchamp, matkę i dwie córki, które są czarownicami. Niestety
po słynnych procesach w Salem, musiały zaprzestać używania swoich zdolności
magicznych. Dodam, że to istoty nieśmiertelne, więc tym bardziej było im trudno
powstrzymywać się od machania różdżką.
Kobiety żyły więc w miarę spokojnie, w miasteczku North Hampton, które
nie widniało na żadnej mapie, aż do momentu, kiedy matka Joanna znajduje na
plaży trzy martwe ptaki. Od tej pory w mieście zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Tajemniczy wybuch, po którym do miejscowych wód zaczyna wpływać niezidentyfikowana
trująca substancja, ginie kilkoro mieszkańców, a wielu z nich zapada na dziwną
chorobę dróg oddechowych. Do tego nasze trzy bohaterki mają już dość zakazów
Rady i każda z nich na swój sposób zaczyna znowu używać magii. Joanna ma dar
wskrzeszania ludzi, ale tylko tych, którzy nie są jej bardzo bliscy. Ingrid,
bibliotekarka, w godzinach pracy, w ramach lunchu zaczyna uzdrawiać, a jej siostra
Freya, najbardziej uwodzicielska z nich, w barze, w którym pracuje przyrządza
dla klientów czarodziejskie drinki, dzięki którym wydobywa z nich, ich najlepsze
cechy (zauroczenie, bez zahamowań, bez wzajemności – już same nazwy wiele mówią
prawda?). A wszystko to spowija jeszcze wątek miłosny. Freya ma bowiem już
niedługo wyjść za mąż, za Brana, który jest po prostu jej przeznaczeniem. Na
przyjęciu zaręczynowym poznaje jednak brata swojego narzeczonego, Killiana. Po
pierwszym spojrzeniu na tego mężczyznę, dziewczyna wie, że już nic nie będzie
takie jak kiedyś…a w powietrzu unosił się zapach spalonych kwiatów…J więcej nie zdradzę, dla tych którzy jeszcze nie czytali.
Książkę czyta się szybko, dzięki króciutkim
rozdziałom, ale także przez wciągającą akcję. Mimo to, między jednym, a drugim
akapitem da się pomarzyć o drinku mającym cudowne właściwości, czy o lataniu w
przestworzach. Jak dla mnie trochę za mało było informacji o postaci
czarownicy, ale to pewnie przez to, że robiąc notatki do swojej pracy,
przeczytałam na ten temat chyba wszystko co się dało i informacje zawarte w
powieści wydały mi się sztampowe. Książkę oceniam bardzo wysoko i z
niecierpliwością czekam na dalszy ciąg.
Jak już pisałam w którymś z początkowych postów, niedawno się przeprowadziłam. Do dzisiaj mam problemy z uporządkowaniem mojej biblioteki, ale i wszelkiej maści papierów, które nagromadziły się podczas pięcioletniej edukacji. W związku z ty ogłaszam wszem i wobec, że posiadam ogromną ilość materiałów, które zostały mi po studiach polonistycznych, którymi chętnie się podzielę. Jeśli tylko, ktoś jest zainteresowany proszę pisać: orzechjulia@gmail.com
Właśnie skończyłam czytać debiutancką powieść K. Enerlich i przyznam, że jestem zachwycona. Książka wzbudziła we mnie wiele pozytywnych emocji, a więc pani bibliotekarka po raz kolejny trafiła, polecając mi tę książkę jako antidotum na "zimówkę". Do tej pory zaczytywałam się "widokówkami" K. Enerlich, publikowanymi co miesiąc w "Bluszczu". Postanowiłam więc sprawdzić w końcu, jak autorka poradziła sobie z dłuższą formą. Powieść zaliczam do lekkich, łatwych i przyjemnych, aczkolwiek nie pustych. Chętnie chłonęłam informacje o Mrągowie i okolicach, gdyż słabo znam Mazury, a dzięki autorce jeszcze bardziej zapragnęłam poznać bliżej ten region. Czytając wyczuwałam prawdziwą fascynację i miłość do rodzinnych stron. Oczami wyobraźni swoimi, ale także oczami wyobraźni autorki widzę siebie spacerującą po mazurskich zakątkach. Hmm...pomarzyć zawsze można. Autorkę "polubiłam" jeszcze bardziej, po obejrzeniu filmu ze spotkania autorskiego z K. Enerlich w Giżycku. Po pierwsze jest cudownie gadatliwą osobą, która nie potrzebuje nikogo do prowadzenia spotkania. Miałam wrażenie, że wszystko było tak spontaniczne, takie niewymuszone i ciepłe, jak jej powieść. No i te włosy...cudo:) Oczywiście można się doczepić, że wątek Ludmiły, głównej bohaterki jest nieco bajkowy. Jej życie, dosyć wystawne, przy niskiej pensji dziennikarki na umowę zlecenie, mało prawdopodobne. Następnie utrata pracy, ciąża, znalezienie siostry, rękodzielnictwo itd. Wszystko tak szybko i łatwo jej przychodzi. No cóż może wystarczy, jak powiedziała K. Enerlich uwierzyć w marzenia, a "Najważniejsze, to mieć w swoim życiu miejsce, w którym robi się rzeczy naprawdę potrzebne. Miejsce, które najpierw będzie marzeniem, utkanym z ulotnych myśli i nadziei, a potem, dzięki niewytłumaczalnym, a jakże potrzebnym splotom okoliczności, przemieni się w dotykalną rzeczywistość".
Ogromny plus za wątek Hansa, za przedstawienie w tak obrazowy sposób ukochanej prowincji, za zapachy, za zioła, za ciepło i uśmiech.
Tak naprawdę mogłabym się przyczepić tylko do strasznej ilości błędów, szczególnie literówek. No, ale to już nie wina autorki.
Postanowiłam bardzo chyba nieskromnie pochwalić się moim dziełem, jakim są te oto drożdżówki. A pochwalić chciałam się dlatego, że pierwszy raz odważyłam się je upiec i wyszły...no...całkiem pyszne. Przepis zapożyczyłam z bloga White plate, którego serdecznie Wam polecam http://whiteplate.blogspot.com/ Pierwszy raz w życiu jem drożdżówki, które są tak delikatne i lekko wilgotne. Nie trzeba do nich zatem wypijać litra herbaty. A sekret tkwi w...gotowanych ziemniakach, które dodaje się do ciasta. Ja zmieniłam trochę nadzienie, bo dodałam dżemku truskawkowego i brzoskwinki (po prostu tylko to miałam w domu). Wyszło smakowicie. Teraz siedzę na kanapie, wcinam drożdżówkę i delektuję się Prowincją pełną marzeń K. Enerlich. Połączenie wprost genialne, choć pewnie niejedna osoba krzywi się na zestawianie jedzenia z książką):):):):) Trudno, ja takie połączenie uwielbiam, a jak mam jeszcze do tego kubek parującej kawy to jestem w niebie.
To pierwsza pozycja ze stosiku lektur lekkich, łatwych i przyjemnych, jaki przywlokłam z biblioteki. Przyznam, że to jedna z trzech książek tej autorki, jaką miałam okazję przeczytać, więc nie jestem w stanie powiedzieć, czy książka jest oryginalna, czy też trąca nazbyt oczywistym stylem autorki. Zabierając się jednak do tej lektury, miałam na celu poprawienie sobie humoru, zrelaksowanie się. Podziałało w 100%
Bohaterką tej powieści jest Sara, na początku trochę denerwująca swoją uległością i brakiem umiejętności wyrażenia swojego zdania. Poznajemy ją, kiedy to popada w stan głębokiej rozpaczy, po tym jak przyłapuje swojego narzeczonego w w objęciach swojej najlepszej przyjaciółki. Po tych wydarzeniach cofamy się nieco w przeszłość i poznajemy tajemnicze przypadłości bohaterki: dziwna wada wymowy i przeskakująca szczęka. Dalsze perypetie Sary poznajemy już, kiedy ta wylizała się (chociaż oczywiście nie do końca, bo czy też można zapomnieć widok połączonych ze sobą ciał kochanego mężczyzny i przyjaciółki od serca???? Nigdy) po stracie ukochanego i zaczyna życie u boku męża Jacka, emigrując za nim do stolicy. Niestety opuszczenie rodzinnego miasta było dla Sary czymś bardzo bolesnym i nie potrafiła się odnaleźć, ani w nowym, pięknym mieszkaniu, ani w tym ogromnym, obcym mieście. Banalna historia? Tylko do tego momentu. Dzięki znajomościom przybranej siostry Ideny (Ireny), Sara dostaje pracę w radiu Ambi i tam dostaje prawdziwą szkołę życia. Jej praca polega na przynoszeniu kawy, odbieraniu telefonów od niezadowolonych słuchaczy oraz czekaniu na telefony podczas dyżurów nocnych. A Sara spodziewała się, że będzie mogła współtworzyć radio, zbierać ciekawe tematy, pozna wspaniałych ludzi. Nic z tego. Ludzie, których poznaje w pracy są od pierwszej chwili wrogo nastawieni, traktują Sarę, jak kolejną dziewczynę "wynieś, przynieś, pozamiataj". Do tego wszystkiego mąż Sary coraz częściej wraca z pracy bardzo późno, co jak się już niedługo okaże spowodowane jest wizytami, raczej nie służbowymi, u koleżanki z pracy. Sara czuje się bardzo samotna, nie ma z kim porozmawiać o swoich problemach, aż w końcu na kolejnym nocnym dyżurze zaczyna zwierzać się do mikrofonu radiowego, co staje się już tradycją. Jest przekonana, że nikt jej nie słyszy, dlatego prawie codziennie bardzo szczerze "rozmawia" z makrofonkiem, nieświadoma, że na jej audycję codziennie czeka miliony ludzi... Nie będę zdradzać zakończenia tej historii, dla tych którzy jeszcze nie czytali byłoby to zbrodnią:). Powieść lekka, czyta się świetnie i bardzo szybko (mimo 539 stron). Niezwykle ciepła książka, z ogromną zawartością humoru i pozytywnych emocji.
Mam chandrę zimową, w związku z czym przywlekłam z biblioteki grube tomiska książek lekkich, łatwych i przyjemnych. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie czytała kilku pozycji na raz...Wczoraj więc zakończyłam Grocholę, o której zaraz napiszę, jednocześnie jestem w połowie Tysiąca dni w Toskanii Marleny De Blasi, na początku Pawilonu małych drapieżców K. Kofty ( już wiem, że to nie będzie książka lekka, chyba że w końcu ruszy z kopyta) oraz Prowincji pełnej marzeń Katarzyny Enerlich.
Nawet nie wiecie jaka to przyjemność przeczytać coś łatwego i przyjemnego po tym, jak się przez pięć lat było zmuszanym do czytania strasznych nudziarstw, które to rzekomo są potrzebne w warsztacie polonisty. Oczywiście bywały wyjątki, takie perełki, dzięki którym nabierałam nowego entuzjazmu do tych studiów i które pozwoliły jakoś przetrwać wśród takiej na przykład gramatyki historycznej, czy innych scsów. Najśmieszniejsze jest to, że przez te studia jestem totalnie do tyłu z czytaniem. Mogłam tylko śledzić wystawy księgarń i zapisywać kolejne pozycje do niekończącej się listy "książek na potem" .Teraz nie mogę przestać czytać. Mogę to robić wszędzie i o każdej porze. Postanowiłam, że miesięcznie będę czytać po kilka książek starszych ( z grubej listy), jedną z biblioteczki domowej i kilka nowości ( w zależności od zasobu portfela). Co z tego wyjdzie? Zobaczymy. A teraz: CZYTAĆ, CZYTAĆ, CZYTAĆ!!!!
Dziś skończyłam czytać synowi Nowe przygody Bolka i Lolka, wydane przez wydawnictwo Znak w 2011 r. Przyznam szczerze, że kiedy brałam książkę do ręki miałam pewne obawy. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak ci uroczy bohaterowie z dzieciństwa "przemówią" z papierowych stronic. Całkiem niepotrzebnie. Bolek i Lolek z książki i bajki tv to dalej te same chłopaki! Owszem przeżywają swoje przygody we współczesnym nam świecie (Lolek wpada do gry komputerowej, mają internetowego kolegę, który okazuje się hrabią Drakulą), ale nawet trochę nie przynosi im to ujmy. Chłopaki tak samo się kłócą (swoją drogą ich wspólne dialogi to chyba najmocniejsza strona książki), wpadają na tak samo zwariowane pomysły i przede wszystkim oni ciągle tak samo wyglądają.
Każda z historii opowiedziana jest przez innego autora. Mnie osobiście najbardziej przypadły do gustu te opowiedziane przez Michała Rusinka i Wojciecha Widtaka. Odkąd mój syn zaczął oglądać bajki, Bolek i Lolek jest na pierwszym miejscu. Kiedy zasiadamy przed tv, czuję się związana z nim jeszcze bardziej przez fakt, że Bolek i Lolek to także "moja" bajka. Wydaje mi się, że przez wspólną bajkę jesteśmy sobie jakoś bliżsi. Nie muszę więc chyba mówić jak mi się buzia śmieje, kiedy zasiadamy na dywanie i razem trzymając książkę w rękach (porządne tomisko, jak na razie za ciężkie dla małych rączek mojej pociechy) zaśmiewamy się do łez.
"LOLKI RZĄDZĄ!!!"
Oj beztroskie czasy minęły i trzeba mi się wziąć do pracy. Szykuje się nowy uczeń, czyli witajcie lektury szkolne. Odczuwam lekki stres, bo już trochę wypadłam z obiegu, ale i tak się cieszę, że coś się ruszyło w kwestii pracy. Muszę jak najszybciej zakończyć czytanko czterech książek, które mam obecnie na tapecie, żeby główka moja przygotowała się na rarytaski w stylu Pana Tadeuszka:)
Przy okazji poszukiwań pomysłu na jutrzejszy obiadek dla moich chłopaków, wpadłam na pomysł, aby przedstawić książkę Z. Nasierowskiej i Janusza Majewskiego Fotografia smaku czyli 24 obiady dla tych, którzy lubią i nie lubią przyjmować gości. Od razu nadmienię, że nie jest to nowość, gdyż książka została wydana w 2011 (wydawnictwo Marginesy). Poleciła mi ją znajoma pani bibliotekarka, której żaliłam się na brak pomysłów kulinarnych. Od tej chwili nie mogę rozstać się z książką i przedłużam ciągle termin jej zwrotu ( o dzięki kochana Pani Aniu!). Po pierwsze wielkie brawa dla pani Anny Pol za całą szatę graficzną, zdjęcia, ilustracje i te ryciny z Nowoczesnej kuchni domowej, wydanej w 1935 roku. Całość jest tak piękna, że mogę przeglądać tę książkę bez końca. Każdy przepis opatrzony jest komentarzem Janusza Majewskiego, który dodaje potrawom niezwykłego smaczku. A menu dosłownie dla każdego. Jeszcze nie wypróbowałam wszystkich przepisów, ale z całego serca mogę polecić: ciasto pani Ani, zupę cebulową, kotlet schabowy (rewelacyjny sposób na niezwykłą kruchość mięska - gazowana woda mineralna), mus czekoladowy, jabłka w cieście francuskim, pasztet warzywno-mięsny z sosem jogurtowym, ciasto z jabłkami.
Czyta się świetnie, ogląda jeszcze lepiej, a smakuje...palce lizać!
No i mam nauczkę. Poranny post, który pisałam w pośpiechu (wyproszone dwadzieścia minut, kiedy to maluch zjada śniadanko) aż roi się od licznych powtórzeń (zawsze!!!!!). Oj nie przystoi to świeżo upieczonej absolwentce polonistyki, nie przystoi!!! Cóż zrobić, poszło w eter i tyle. Mogę tylko obiecać, że postaram się bardziej.
Hurra! Na termometrze zero stopni. Jest więc nadzieja, że niedługo uda mi się zażyć kąpieli we własnej wannie. No i słonko w końcu wyszło zza chmurek, ptaszki ćwierkają i wyjadają wałówkę, którą im przygotowałam z okazji wielkiego mrozu. Nasze zaprzyjaźnione ptaszki, różnej zresztą maści, mają też swoje smaczki. Pierwsze co zniknęło z karmnika to pyszna słoninka z wędzarni mojego taty. Następnie w obroty wzięły chlebek, a dopiero na końcu ziarenka. Czasem, wczesnym rankiem zasiadamy sobie z synkiem i oglądamy poczynania tych małych istot. Sama nie wiem kto ma większą radochę z tych obserwacji. Dzisiaj z okazji lekkiej odwilży, ptaszki już od 6 rano skakały po parapecie, ale nasza mała pociecha wolała rozsiąść się na swoim dywaniku i "czytać" bajeczki. Wyraz czytać wzięłam w cudzysłów bo synuś ma dopiero dwa latka i jak na razie to w komiczny sposób naśladuje moje czytanie. Zauważam jednak już zmiany w jego odbiorze. Do niedawna mogłam mu tylko skrótowo opowiadać, co dzieje się na poszczególnych ilustracjach. Od kilku dni zaś jest w stanie skupić się na tyle, że mogę przeczytać mu całą bajkę, od deski do deski. Nie będę ukrywać, że bardzo mnie to cieszy. Nie żebym chciała od razu, aby moje dziecko podzielało moje pasje. Po prostu wiem, że czytanie od wczesnych lat dziecięcych ma dobroczynny skutek na rozwój. Jeszcze bardziej cieszy mnie to, że Tymcio gustuje w bajkach, które przywieźliśmy ze strychu od moich teściów. Mamy więc całą plejadę "gwiazd" naszego pokolenia: Musierowicz, Brzechwa, Tuwim. Na półce czekają na niego także Andersen, Bracia Grimm, przygody Nieumiałka i wiele wiele innych wspaniałości. Zaczytujemy się też w świeżutko wydanych przygodach Bolka i Lolka, które to nasz maluszek uwielbia.
Mama maluszka zaś jak zwykle czyta kilka książek na raz...Zawsze kiedy idę do biblioteki, solennie obiecuję sobie, że nie wypożyczę więcej niż jednej książki. I co? Zawsze wracam do domu, taszcząc ze sobą walizkę pełną książek, które koniecznie muszę przeczytać. W domu zaś czeka na mnie zawsze kilka już zaczętych pozycji z domowej biblioteczki, więc zawsze kończy się na tym, że czytam co najmniej trzy książki na raz. Aktualnie czytam: Dwa tomiki Szymborskiej: Tutaj i Dwukropek. Postanowiłam przeczytać wszystko co mają w bibliotece autorstwa pani K. Kofty. Obecnie na tapecie jest Pawilon małych drapieżców. Do poduszki zaś czytam opowiadania Izabeli Szolc (Naga) i Tysiąc dni w Toskanii Marleny de Blasi. Sama się dziwię, że nie miesza mi się w głowie od tego. Obiecuję, że każdą przeczytaną książkę opiszę na blogu. W końcu przecież po to go założyłam:):)
No i wykrakałam. Zamarzła ciepła woda pod prysznicem. Jakież było moje zdziwienie wczoraj wieczorem, kiedy nadeszła pora kąpieli naszego skrzata i chciałam odkręcić ciepłą wodę w kranie a tu nic... nawet jednak kropla nie poleciała. A właśnie wczoraj wspominałam jak w czasach odległego dziecięctwa zamarzła nam w domu woda na amen. Pomyślałam też, że dzisiaj takie rzeczy się już chyba nie zdarzają. Za niskie temperatury mamy obecnie zimową porą. A jednak. No więc cóż było robić. Synuś wykąpany w umywalce, a dorośli w misce (jak za dawnych czasów). Teraz tylko czekamy na odwilż, bo do rurek kochanych dostępu nie ma żadnego, no oczywiście można rozkuć ścianę ale taką opcją nie jesteśmy zainteresowani... A myślałam, że oprócz zamarzniętych okien i związanego z tym ciągłego wycierania owych przedmiotów, nic już gorszego tej zimy nam się nie przytrafi. Cóż takie uroki mieszkania na poddaszu. Mimo wszystko jednak nie zamieniłabym się za nic w świecie. No chyba, że za piękny domek z ogrodem pod miastem:)
Właśnie spojrzałam na termometr i chyba raczej długo będziemy skazani na miseczkę. Za oknem minus dwadzieścia i chyba raczej nie ma co liczyć, że w rurkach znów zabulgocze.
Tytuł poprzedniego posta oczywiście także miał związek z odejściem Wisławy Szymborskiej. Jak zwykle kiedy umiera ktoś znany, poważany, nagle dosłownie w każdej gazecie, na każdym portalu internetowym aż roi się od informacji, wspomnień na jego temat. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, że większość z nas zauważa fakt istnienia takich ludzi, kiedy nie ma już ich wśród żywych. Jak mawia znane przysłowie "lepiej późno niż wcale" więc nie będę się czepiać. Tacy już jesteśmy i już. Mam tylko trochę żalu do siebie, że mimo ogromnej sympatii do osoby Pani Szymborskiej i jej poezji, ostatnimi czasy czytałam ją za rzadko. Miewałam zrywy jeszcze na studiach, że sięgałam po tomik (szczególnie ostatni "Tutaj") i powoli delektowałam się wieczorami słowami poetki, ułożonymi przecież w zdania z tak wielką prostotą, a jednocześnie z tak wielką precyzją dobranymi, iż miało się wrażenie że Szymborska musiała spędzać długie tygodnie na ich dobieraniu i łączeniu. To tylko złudzenie. Tak myślę. Jeśli nie wierzycie, zapraszam do obejrzenia bardzo ciekawego i przezabawnego filmu Katarzyny Kolendy-Zaleskiej o Wisławie Szymborskiej "Chwilami życie bywa znośne", do którego podaję link: http://www.youtube.com/watch?v=II_lz5NrCSM . Zwróćcie uwagę na zdanie poetki, które wypowiada przy okazji spotkania z włoskimi wielbicielami jej poezji: "Właściwie ja piszę wiersze tak, jakby się głośno myślało".
To tyle refleksji na dziś. Wracam do czytanie Szymborskiej i z niecierpliwością czekam na wydanie ostatniego tomu jej poezji.
Dobranoc
To tyle refleksji na dziś. Wracam do czytanie Szymborskiej i z niecierpliwością czekam na wydanie ostatniego tomu jej poezji.
Dobranoc
Halo, Halo, czy jest tu ktoś? Jeśli tak to z racji tego, że jest to mój debiut blogowy, bardzo proszę o wyrozumiałość. Zakładając bloga chciałam najpierw zająć się zgłębianiem tajników technicznych, ale wtedy pewnie mój pierwszy wpis miałby miejsce w roku 2013. Postanowiłam więc zacząć po prostu pisanie, a reszty będę uczyć się na bieżąco oczywiście wprowadzając poprawki. Nie będę ukrywać, że skorzystam z pomocy Szanownego Małżonka.
Skąd u mnie pomysł na pisanie bloga? Hmmm wiele przyczyn się złożyło lecz pierwsza i chyba najważniejsza to ta, że odczuwam nieustającą potrzebę czytania i pisania. Przyznam szczerze, że z tym pierwszym idzie mi znacznie lepiej, gdyż pochłaniam książki od wczesnego dzieciństwa i jak by nie było staż kilkudziesięcioletni mam. Z pisaniem zawsze było gorzej...A bo jakże to ja mogłabym napisać wiersz. opowiadanie, powieść???? ja?? tak bez żadnego warsztatu, obycia, taki mól książkowy i nic więcej???? mniej więcej tak się to kończyło. Nikt nigdy nie widział moich pierwszych wypocin "literackich" ( i całe szczęście). Nawet wyżej wspomniany Szanowny Małżonek nie mógł się tego doprosić. Co się więc stało, że ja na forum publicznym? Że będę się uzewnętrzniać czekając w pełnej gotowości i chyba świadomości na krytykę i życzliwą i tą trochę mniej??
Ano po pierwsze z szacunku do męża, który nie jest w stanie w swojej skromnej pojedynczej osobie wysłuchiwać wszystkiego co mam do powiedzenia. Nie jest na to gotowy także nasz dwuletni syn, który moje wywody zbywa kpiącym uśmiechem, lub pełnym niezadowolenia wrzaskiem. Cóż więc było robić, kiedy swojej potrzeby mówienia, moja osoba nie chce i nie może zabić w sobie czy stłamsić jak robaczka...
Jeśli chcecie przeczytacie, skomentujecie, podyskutujecie. Najważniejsze jest jednak to, że chyba znalazłam ujście dla codziennego słowotoku:) pozdrawiam.
Skąd u mnie pomysł na pisanie bloga? Hmmm wiele przyczyn się złożyło lecz pierwsza i chyba najważniejsza to ta, że odczuwam nieustającą potrzebę czytania i pisania. Przyznam szczerze, że z tym pierwszym idzie mi znacznie lepiej, gdyż pochłaniam książki od wczesnego dzieciństwa i jak by nie było staż kilkudziesięcioletni mam. Z pisaniem zawsze było gorzej...A bo jakże to ja mogłabym napisać wiersz. opowiadanie, powieść???? ja?? tak bez żadnego warsztatu, obycia, taki mól książkowy i nic więcej???? mniej więcej tak się to kończyło. Nikt nigdy nie widział moich pierwszych wypocin "literackich" ( i całe szczęście). Nawet wyżej wspomniany Szanowny Małżonek nie mógł się tego doprosić. Co się więc stało, że ja na forum publicznym? Że będę się uzewnętrzniać czekając w pełnej gotowości i chyba świadomości na krytykę i życzliwą i tą trochę mniej??
Ano po pierwsze z szacunku do męża, który nie jest w stanie w swojej skromnej pojedynczej osobie wysłuchiwać wszystkiego co mam do powiedzenia. Nie jest na to gotowy także nasz dwuletni syn, który moje wywody zbywa kpiącym uśmiechem, lub pełnym niezadowolenia wrzaskiem. Cóż więc było robić, kiedy swojej potrzeby mówienia, moja osoba nie chce i nie może zabić w sobie czy stłamsić jak robaczka...
Jeśli chcecie przeczytacie, skomentujecie, podyskutujecie. Najważniejsze jest jednak to, że chyba znalazłam ujście dla codziennego słowotoku:) pozdrawiam.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)